Chiang Mai dziennik Tajlandia

Trekking w północnej Tajlandii - część 2.

Zimno budzi mnie wcześnie rano. Jestem cała połamana. Raczej się odzwyczaiłam od spania na podłodze. Spod desek podłogi dobiegają odgłosy krów. Nie mam jeszcze odwagi wyjść z legowiska. Pomimo sytej kolacji czuję głód. Decyduję się wstać dopiero gdy słyszę krzątanie się na zewnątrz. Witam się z przewodnikiem, ogarniam szczątkową toaletę i idę na przechadzkę po wiosce. Po drodze mijam jej mieszkańców w drodze na pola. Niektórzy się uśmiechają, inni są trochę spłoszeni. Wioska położona jest na stoku. Chata, w którym nocujemy stoi na dolnym skraju i jest trochę odizolowana od reszty. Wszystkie domy wyglądają dość podobnie. Zbudowane są z drewna, stoją na drewnianych palach, mają spadziste danych i okna bez szyb. Każdy dom posiada duży taras, na którym toczy się życie. Otoczone są zielenią i zagrodami.

Typowa chata Karenów
Typowa chata Karenów

Kiedy wracam ze spaceru na stole zaczyna pojawiać się śniadanie. Jajecznica, bananowe krokiety, warzywa i owoce.

Chata Karenów - Taras z paleniskiem
Taras z paleniskiem

Po śniadaniu wyruszamy w stronę rzeki Mae Taeg. Dróżka prowadzi przez środek wioski, ostro w górę. Mijamy chaty Karenów, i dyskretnie obserwujemy ich przy pracy. Ciekawostka okazuje się katolicka kaplica na skraju wioski. Za wioską wchodzimy w las. Ścieżka zaczyna teraz delikatnie schodzić w dół w kierunku rzeki. Dochodzimy do brzegu, gdzie czekają bambusowe tratwy. Dalszą część drogi pokonamy na nich.

W stronę rzeki Mae Tang
Znów pod górkę

Nurt rzeki jest dość leniwy, koryto szerokie, a woda ma przyjemną temperaturę. Płyniemy środkiem dżungli, ale roślinność na tej wysokości przypomina tą europejską. Nas przewodnik żartuje, że niedawno widział tutaj pytona.

Wioska plemienia Lanna
Wioska plemienia Lanna

Spływ jest bardzo relaksujący. Czym jesteśmy niżej tym roślinność robi się bardziej tropikalna. Mijamy wioskę plemienia Lana. Tarasy ich drewnianych domów wiszą niemal nad korytem rzeki.

Odcinkami koryto zwęża się a nurt rzeki przyspiesza. Płyniemy już pewnie ponad godzinę kiedy z brzegu woła do nas flisak z innej tratwy, tak jakby chciał nas przed czymś ostrzec. Faktycznie, zaraz za zakrętem koryto dzieli wielki głaz. Z jednej jego strony nurt piętrzy się i przyspiesza z drugiej jest spokojny. Nasz przewodnik w ostatniej chwili odbija w przewężenie. Zabujało nami dość mocno i tratwa przyspieszyła. Chwilę potem cumujemy i schodzimy na brzeg. Okazuje, że od strony z łagodnym nurtem, która pewnie jest preferowana przez flisaków, zaraz pod wodą utknął wielki konar. Z perspektywy tratwy w zasadzie go nie widać. Ciężko przewidzieć co mogłoby się wydarzyć gdyby któraś tratwa na niego wpadła. Nasz przewodnik z resztą flisaków i turystami próbują go usunąć.

W międzyczasie mijają nas inne tratwy, których zaskoczeni flisacy pokonują odcinek wartkim nurtem, po czym cumują i dołączają do akcji. W końcu pień udaje się odblokować. Po kolei wracamy do tratw i kontynuujemy już bez większych przygód do wioski Stanów, gdzie kończy się nas spływ. W dalszej części programu mamy obiad, tym razem Pad Thai, i odwiedziny w sanktuarium słoni. Trochę boję się tych odwiedzin, bo słyszałam wiele o tym jak kornacy źle traktują swoje zwierzęta. Wiążą je, biją, zmuszają do zabaw lub pozwalają turystom na nich jeździć. Po wejściu na teren farmy dostajemy maczety i kosze. Mamy porąbać grube bambusowe pędy, którymi będziemy karmić słonie.

Słonie czekają niewielkiej zagrodzie, oddzielone od nas niską, drewnianą barierką. Nie są przywiązane, nie mają widocznych otarć na nogach. Pociesza mnie to. Gdy widzą kosze z bambusem wyciągają trąby w naszą stronę i dają się karmić. Po karmieniu mahout otwiera zagrodę i słonie drepczą w stronę rzeki, a my za nimi. Wchodzą na chwilę do wody, ale chyba im to nie odpowiada, bo zaraz z niej wychodzą. Zdecydowanie bardziej podoba im się zabawa błotem w niewielkiej kałuży przy brzegu rzeki i drapanie pleców o okoliczne konary. Są spokojne i wygląda na to, że robią to na co mają ochotę, choć domyślam się, że jest w tym jakiś element tresury. Przyglądamy się im z zafascynowaniem. Można do nich podejść i spróbować zrobić sobie z nimi zdjęcie. O jeżdżeniu na nich na szczęście nie ma mowy. Nasz przewodnik twierdzi, że po odwiedzinach wracają z zagrody w górę lasu. Mam nadzieję, że to prawda.

Mahout ze słoniami
Mahout ze słoniami

Wracamy do Chiang Mai na pace pickupa wymieniając wrażenia. Mijamy pola ryżowe, miasteczka i wioski. Docieramy do Chiang Mai o szarówce. Po szybkim prysznicu idziemy jeszcze przejść się i coś zjeść. Widać, że miasto żyje już festiwalami Yi Peng i Loy Krathong, które oficjalnie zaczynają się dopiero jutro. Zupełnie przypadkiem docieramy do ozdobionej tysiącami zniczy Wat Chedi Luang, w momencie inscenizacji z udziałem aktorów świateł i laserów.

Wat Chedi Luang w świetle świec

Znajdujemy też przyjemną restaurację, która serwuje posiłki w stylu Lanna. Po kolejnym dniu pełnym wrażeń i przepysznej kolacji zasypiam od razu.

Komentarze