Chiang Mai dziennik Tajlandia

Trekking w północnej Tajlandii część 1.

Siedzę na drewnianym tarasie chaty, w wiosce, której nazwy nie potrafię wymówić i popijam chłodne piwo. Chatka zbudowana jest na drewnianych palach. Z jednej strony mamy widok na poletko ryżowe z drugiej strony na krowę i świnię. Chatka ma trzy pomieszczenia i skromne wyposażenie. W jednym pomieszczeniu znajduje się palenisko, kilka garnków i legowiska domowników. W drugim pomieszczeniu legowiska dla gości (takie same jak naszych gospodarzy), kilka haków i dwa okienka bez szyb. W trzecim pomieszczeniu jest pokoik dzieci, którego nasz gospodarz nam nie pokazuje. Pośrodku tarasu mamy palenisko i kilka małych, przenośnych paneli słonecznych podtrzymujących przy życiu niewielką lodówkę i szczątkowe oświetlenie. Poza tym w wiosce nie ma elektryczności.

Wioska Karenów w północnej Taijlandii
Widok z taras

Muszę trochę ochłonąć, bo kolana jeszcze mi się trzęsą. Zaczęło się bardzo niewinnie. W drodze z Sukhothai do Chiang Mai przejrzałam w internecie ofertę krótkich wycieczek po północnej Tajlandii. Wytypowałam kilka, skontaktowałam się z organizatorami przez WhatsApp i finalnie wybrałam jedną, dwudniową, obejmującej po trochu wszystko co mnie interesowało - aktywne i możliwie etyczne zwiedzanie.

Równo o 8 rano podjechał pickup z biura. Zapakowałyśmy nasze bagaże i nas samych na pakę przystosowaną do przewozu osób. Po drodze dosiedli się do nas po kolei: para z Belgii, para z Irlandii i trzech chłopaków ze Szwajcarii, świeżo po wojsku. Wszyscy młodzi, piękni i wysportowani.

Wyprawę zaczęliśmy od odwiedzenia lokalnego rynku w Mae Malai, który od razu skojarzył mi się z muzeum osobliwości. Przewodnicy zakupili prowiant na kolację a my przyglądaliśmy się oferowanym produktom. A czego tam nie było… mięso, oczywiście przechowywane bez chłodni, warzywa, owoce, przyprawy, żywe robaki zapakowane w torebki, larwy, skorpiony i inne budzące niepokój w żołądku których przeznaczenia nie jestem w stanie określić. Po ryneczku pojechaliśmy planowo nad wodospad Mork Fa, gdzie mogliśmy zażyć kąpieli. W przerwie na obiad zaserwowano nam delikatną zupę, ryż z warzywami, omlet, sticky rice i olbrzymi wybór owoców. Na tym proste przyjemności się skończyły.

Larwy jadalne
Lokalne specjały

Po obiedzie odwieziono nas do punktu startowego i wyruszyliśmy w kierunku wioski Karenów, gdzie mieliśmy spędzić noc. Droga biegła ostro pod górę i jeszcze przez chwilę miałam nadzieję, że to tak tylko na rozgrzewkę. Niestety, bardzo szybko zrozumiałam że szlak jest bynajmniej spacerowy a młoda i wysportowana ekipa nadała tempa. Powietrze było wilgotne i rozrzedzone aż kręciło mi się w głowie, i co ich trochę dogoniłam to zaraz mi uciekali. Sam szlak, poza przewyższeniami był dość śliski, chwilami grząski. Ścieżka wyglądała jakby niedawno płynęła nią woda i naniosła sporo kamieni. Trzeba było iść w skupieniu żeby po nich nie zjechać.

Widok na pobliskie góry
Droga niełatwa, ale widoki fantastyczn

Pot ze mnie płyną strumieniem, a serce waliło. Nie lubię zostawać w tyle a już na pewno nie lubię gdy ktoś na mnie czeka, więc dawałam z siebie wszystko. Ostatni odcinek to dla odmiany kilka kilometrów schodzenia w dół do strumienia. Gdy dobrnęłam do rzeki przyszedł kryzys. Okazało się, że most do wioski spłyną w październikowych powodziach i musimy przejść w bród. Zdjęłam buty i przypięłam je do plecaka. Weszłam pomału do rwącego potoku i nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Rozgrzane mięśnie w zetknięciu z zimną wodą zaczęły drżeć i kolana się pode mną porostu ugięły. Wody było może do połowy uda, ale z każdym krokiem nurt spychał mnie w dół a w mętnej wodzie nie widziałam jak stawiać stopy po kamienistym dnie. Miałam wrażenie, że się zaraz przewrócę. Na szczęście w połowie strumienia stał przewodnik i pomógł mi złapać równowagę. Z wody wygramoliłam się niemal na czworaka i do wioski weszłam na bosaka, upaprana mieszanką błota i potu, czyli elegancko o z klasą 🤣.

Tabliczka z nazwą wioski
Chyba zbliżamy się do celu

Buty mam mokre, ciuchy mam mokre, ale doszłam. Z 8-kilowym plecakiem, w którym na szczęście mam i ręcznik, i klapki, i suche ciuchy (plus oczywiście aparat i dwa obiektywy, który póki co mi się nie przydał). Siedzę już i odpoczywam, pije bardzo zasłużone piwo i myślę, że gdybym mogła cofnąć czas to oczywiście bym poszła drugi raz. (Jutro jeszcze trzeba jakoś wrócić.)

Nasza gospodyni przygotowująca kolację
Nasza gospodyni przygotowująca kolację

Po dłuższym odpoczynku i już po ciemku udaje mi się ogarnąć toaletę. W wiosce jest namiastka bieżącej wody - chyba prosto ze strumienia, można się w niej, powiedzmy wykąpać, oczywiście z latarką w zębach. W międzyczasie żona naszego przewodnika przygotowuje pyszną i obfitą kolację. Serwuje ryż, szpinak wodny, curry z batatami, panierowana kawałki mięsa i oczywiście owoce. Robi się chłodno i rozpalamy ognisko na tarasie żeby się trochę ogrzać.

Kolacja przy świecach
Kolacja przy świecach w środku dżungli

Przewodnik skrótowo i na ile potrafił opowiada nam o plemieniu Karenów. Tak jak podejrzewałam kobiety Karenów, poza jedną, odizolowaną wioską nie stosują już obręczy na szyję. To co można zobaczyć na niektórych wycieczkach w północnej Tajlandii to pic dla turystów. "Prawdziwe życie Karenów jest tutaj."

Na dobranoc, i żeby uczcić Loi Krathong, puszczamy lampion z naszymi imionami. Jeśli faktycznie jest to zabronione to wiadomo będzie komu wysłać mandat.

Przed 22 już wszyscy śpimy. Bez światła nie wiele jest do roboty.

Komentarze