Tajlandia. Snorkeling na Koh Chang. Rozwikłanie tajemnicy niezwykłego zapachu.
Wstajemy nieco wcześniej i naszykowani i uzbrojeni w snorkele meldujemy się na śniadaniu. Po śniadaniu wyruszamy do Bang Bao skąd wypływamy na Ko Rang. Wyspa w całości jest uznana za park narodowy.
Kiedy czekamy na nasz songthaew czyli pickupa z siedzeniami na ławce w tyle, słyszymy odgłosy łamanego plastiku. Skuter leży na środku drogi. Obsługa z naszego hotelu szybko biegnie i zabiera przestraszoną kobietę z asfaltu. W sumie nie wiem co było przyczyną tego, że spadła ale tutaj zaczyna się właśnie seria ostrych zakrętów i droga prowadzi dość ostro w dół. Dziewczynie chyba poza otartą nogą nic się nie stało, ale na pewno najadła się strachu.
Niebo jest dość mocno zachmurzone mimo, to wypływamy. Lokalni znawcy, twierdzą, że ani kropla nie spadnie. Przed nami prawie godzinny rejs. Łódź jest spora, ma dwa pokłady. Część osób płynie na zwykły snorkel - tak jak my, a część na praktykę nurkową. Wokół Ko Rang jest kilka niezłych miejsc do obserwacji podwodnego świata.
"Na pewno nie będzie padać..." |
Po godzinie bardzo przyjemnego rejsu na horyzoncie pojawia się Ko Rang. Cumujemy w pobliżu niewielkiej wysepki i schodzimy do wody. Jest jest przyjemna i spokojna. Zaglądam pod taflę a pod tam przepięknie. Widzę wiele gatunków ryb, jeżowców i koralowców.
Pierwsze zejście pod wodę pobliżu Ko Rang |
W następnym miejscu, w którym schodzimy do wody zapominam się totalnie. Płynę goniąc ławicę kolorowych rybek, robi się dość głęboko, a na dnie widzę trenujących nurków - przynajmniej wiem, że mam jeszcze trochę czasu. Gdy zaczynają wracać płynę nad nimi powrotem do łodzi.
"Na 120% nie będzie padać..." |
Przy ostatnim miejscu mamy dłuższy postój z przerwą na lunch w formie bufetu. Fale są troszkę większe i ludziom średnio to jedzenie wychodzi. Pokład jest totalnie mokry, ja jestem cala mokra, jakoś nie do końca potrafię to ogarnąć. Zamiast jedzenia wracam do wody. Kilka osób decyduje się na to samo. Chmurzy się coraz bardziej, ale wszyscy lokalni znawcy twierdza, że deszcze nas nie dogoni.
"Na 200% nas ominie..." |
W wodzie zapominam się po raz kolejny, aż do momentu, gdy słyszę dziwny odgłos, jakby wybuch, a potem ciągły szelest. Wracam jednak do oglądania podwodnego świata i nie zajmuję sobie tym szelestem głowy. Jednak po chwili dociera do mnie, że… jesteśmy w środku burzy.
Kiedy się wynurzam dookoła widzę jedynie ścianę deszczu. Zniknęli inni ludzie, wysepka, w kierunku której płynęłam i nasza łódź. Pod wodą za to niewiele się zmieniło. Jest spokojnie i kolorowo i gdzieś w oddali widzę płetwy. Płynę więc w ich kierunku starając się za dużo nie myśleć. Jak się okazuje jedna para z tych płetw należy do Zé, druga do przewodnika. W oddali zaczyna majaczyć widok naszej czerwonej łodzi. Niechętnie, ale dla bezpieczeństwa wracam na pokład przeczekać ulewę.
Ko Rang pod wodą |
Na łodzi jest trochę zamieszania. Na górnym pokładzie, rozwinięto plandeki, jednak deszcz, który w tym momencie pada skosem, moczy mocno pokład. Zmokły ręczniki i plecaki. W sumie nic strasznego, w końcu dzień był przeznaczony na spędzenie go w wodzie.
Po deszczu... |
Burza nie trwa długo, jednak z burych chmur dalej siorpie deszcz. Nie pozostaje nic jak wrócić do wody, w której jest zdecydowanie przyjemniej niż na mokrym górnym pokładzie. Moczymy się do chwili, w której przewodnicy zarządzają powrót. Gdy odpływamy z Ko Rang zaczyna się troszkę przejaśniać. Po drodze udaje się nawet trochę przeschnąć i przebrać w powiedzmy suchsze ubranie. Resztę rejsu spędzam na dziobie, i delektuję się uczuciem ciepłego wiatru we włosach. Wiem, że żyję!
Wieczorem, czuję wilczy głód. Od śniadania nic nie jadłam. Jedziemy do Kai Bai i w tak naprawdę to pogoda decyduje gdzie jemy kolację. Po prostu wchodzimy do najbliższej knajpy gdy lunęło. Jedzenie jest dobre ale czuję lekki niedosyt. Podobno wieczorem tak zdrowiej. Deszcz ustał i nawet widać gwiazdy więc idziemy jeszcze pospacerować. I wtedy właśnie po raz kolejny czuję ten fantastyczny, apetyczny zapach, który unosił się w powietrzu na plaży dwa dni temu. Tym razem nie odpuszczam i nos doprowadza mnie to malutkiego kramiku przy głównej ulicy, gdzie kobieta przygotowuje dania na wynos - prawdopodobnie z przeznaczeniem dla lokalnych. Nie mówi po angielsku, nie ma żadnego menu, tylko baner reklamowy doczepiony do wózka, ale to na pewno jej jedzenie tak pachnie.
Tajemnica niezwykłego zapachu rozwikłana |
Staję przed nią odurzona zapachem, nie bardzo wiem, jak wytłumaczyć o co mi chodzi. Wpisuje w translatora, słowo “zapach, słodki, słony, pikantny” i pokazuję jej. Już widzę po jej minie, że zrozumiała. Pokazuje na jedno ze zdjęć na banerze. Jedno z dań które oferuje, może tak pachnieć. Wyjmuje z lodówki mięso mielone i kładzie je na niewielkiej patelni. Dolewa jakieś tajemnicze sosy i przyprawy i zapach zaczyna z powrotem unosić się w powietrzu. Na koniec dodaje pęk ziół. Tak, to zdecydowanie to! Próbuję zapamiętać sekwencję jej ruchów. Robię zdjęcia tajemniczym opakowaniom z przyprawami i sosami na których nie ma słowa po angielsku. Czy kiedyś uda mi się odtworzyć podobne danie, nie wiem. Nie mogę się doczekać kiedy zasmakuję tej delicji.
Larb z kaczki |
Tak, to jest to, chyba najsmaczniejsze, danie jakie jadłam w Tajlandia. Nie za słodkie, nie za słone. Pani z kramiku na ulicy wiedziała doskonale jaki poziom ostrości dania będzie dla nas odpowiedni. Mimo skromnego podania danie jest po prostu fantastyczne. Na koniec odszukuję w telefonie zdjęcie baneru i za pomocą translatora tłumaczę nazwę dania - larb z kaczki.
Komentarze