Pierwszy dzień w Sukhothai. Festiwal Loi Krathong.
Po wielu godzinach spędzonych na głodniaka w autobusie mamy w końcu krótką przerwę na posiłek. Autobus zjeżdża z drogi do punktu obsługi podróżnych. Są tam toalety, mini sklepik i kantyna. Są także autobusy innych przewoźników. W stołówce, tak jak inni pasażerowie pokazujemy bilet i okazuje się, że w cenie biletu jest też prosty posiłek. Składa się on z rosołu z pulpetami i szklanki wody. Smakuje lepiej niż wygląda. Godzina jest zdecydowanie późna. Nasz guesthouse przyjmuje tylko do 23.30 a jest prawie północ. O północy mieliśmy być na miejscu. Właścicielka hostelu się na to zgodziła odsyłając na WhatsAppie kciuka w górę. Teraz niestety nie odpowiada.
Do Sukhothai Thani czyli młodszego miasta, które znajduje się ok 12 km od parku historycznego i osady Sukhothai gdzie mamy nocleg, dojeżdżamy dopiero o pierwszej w nocy. Autobus zatrzymuje się na sporym dworcu, kierowca i większość pasażerów wysiada i przez głowę przebiega mi myśl, że być może się pomyliłam kupując bilet i autobus dalej nie jedzie. Po niedługiej przerwie, która dla nas jest jak wieczność, kierowca jednak wraca i jedziemy kolejne 10 minut do Sukhothai.
Gdy wysiadamy jest ciepło, cicho i ciemno. Sukhothai jest malutkie więc dojście do guesthousa zajmuje nam krótką chwilę. Światła w oknach są pogaszone, jednak ktoś zostawił lekko uchyloną bramę. Wchodzimy starając się nie hałasować. W przedsionku widzę karteczkę z moim imieniem a na niej klucz i numer pokoju. Wspaniale! Pokój jest skromny, wyposażony we wszystko co niezbędne i pachnie czystością. Zasypiamy w ciągu paru chwil.
Następnego ranka w holu wita nas uśmiechnięta właścicielka. Niestety nie mówi ani słowa po angielsku - stąd pewnie brak odpowiedzi na WhatsApp. Pokazuje mam dwie plansze z opcjami na śniadanie - jedna tajska a druga, powiedzmy uniwersalna - jajecznica. Wybieramy oczywiście opcję tajską czyli ryż z warzywami i jajkiem, który po niedługiej chwili ląduje na stole. Do tego świeże mandarynki, jogurty i kawa. Przyda nam się syte śniadanie bo w planach mamy dużo aktywności.
Typowe tajlandzkie śniadanie |
Park historyczny Sukhothai to zespół ruin stolicy dawnego królestwa Sukhothai czyli Szczęścia, i pierwszej stolicy Tajlandii. Składa się z pozostałości prawie 200 świątyń położonych na ponad 6km2. Całość wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO jednak z jakiegoś powodu omijana przez turystów. Na park historyczny składają się trzy strefy. Jedna w środku osady, i dwie poza murami. Do każdej trzeba zakupić bilet, który pod koniec 2022 roku kosztuje 100 bahtów. Taki rozległy teren idealnie zwiedza się na rowerach które wypożyczamy od naszej gospodyni.
Centralna część parku historycznego, znajduje się naprzeciwko naszego noclegu ale wejście jest zagrodzone barierkami. Jak się okazuje w Sukhothai obchody Loi Krathong rozpoczynają się już dzisiaj i właśnie na terenie parku. Wejście będzie możliwe od wieczora, kiedy zacznie się święto. Czeka nas aktywny dzień i bardzo ciekawy wieczór.
Loi Krathong to azjatycki festiwal podczas którego puszcza się na wodzie dryfujące światełka - krathongi - co symbolizuje odsunięcie od siebie wszystkiego co negatywne. Krathong to świeczka lub znicz zamocowany na bambusowej tratewce i bogato ozdobiony liśćmi bananowca i kwiatami. Krathongi mogą być bardzo skromne, ale często są naprawdę duże i misternie zdobione. W Tajlandii jest to też święto na cześć Buddy i Bogini Wody.
Wyjeżdżamy z osady w kierunku północnym, podążając dość dobrze oznaczonym szlakiem rowerowym. Ruch jest niewielki jednak chwilę zajmuje przyzwyczajenie się do jazdy po lewej stronie. Jeszcze przed wyjazdem za mury osady naszą uwagę przykuwa dość duża chedi wznosząca się na grzbietach słoni - Wat Sarosak.
Zaraz za murami znajduje się kilka ważniejszych ruin: otoczone fosą Wat Phrapai Luang i Wat Si Chum z dobrze zachowanym, olbrzymim, posągiem siedzącego Buddy. Przy wejściu czeka na nas miła niespodzianka. Z powodu się świąt bilety na tereny historyczne musieliśmy nabyć tylko dla na naszych rowerów w cenie 10 bahtów. Przy Wat Si Chum spędzamy dłuższą chwilę w poszukiwaniu najlepszego ujęcia. Zwiedzających jest garstka jednak pomnik jest nadal miejscem kultu, więc zatrzymują się przy nim najdłużej. Mamy też okazję być świadkami lokalnego folkloru (jak tłumaczy nam tajska turystka przyglądająca się całemu zajściu razem z nami). Otóż pewien senior rodu przyprowadził pod posąg swoją rodzinę. Najwidoczniej uważał, że osiągnął wyższy poziom oświecenia i, sądząc po wzniesionym głosie i autorytatywnym tonie, karci srogo po kolei swoich towarzyszy i przy okazji nas. Tajska turystka tylko pokręciła głową z dezaprobatą i sobie poszła. My czekamy, bo chcemy zrobić jeszcze kilka zdjęć.
Wat Si Chum - mniejszy posąg |
Wat Si Chum - większy posąg |
Mimo upału wyruszamy w dalszą drogę. Decydujemy się jeszcze objechać północno-wschodnią część parku historycznego i wjechać z powrotem do Sukhothai przez wschodnią bramę. Jedziemy praktycznie pustą drogą, między polami, lasami i domostwami Tajów. Gdzieniegdzie pośrodku pól, lub między drzewami wyrastają ruiny świątyń lub chedi. Nie są tak okazałe i w tak dobrym stanie jak te wewnątrz murów, jednak stanowią niezwykłe urozmaicenie i tak egzotycznego krajobrazu.
Ruiny w środku dżungli - wschodnia część parku historycznego |
Zmęczeni upałem i bardzo głodni docieramy do Sukhothai i zatrzymujemy się w pierwszej-lepszej knajpce, w pobliżu Wat Traphang Thong - centralnej, działającej świątyni położonej na niewielkiej wyspie pośrodku jednego ze stawów. Na plakacie z harmonogramem obchodów Loi Krathong widzę zdjęcie z ceremonii darowania jałmużny, która bardzo mnie interesuje. Niestety godziny i opisy są po tajsku. Po posiłku kierujemy się do świątyni z nadzieja, że uzyskamy więcej informacji. Przemiła pani z obsługi idealnym angielskim opowiada nam wszystko co chcemy wiedzieć. Ceremonia rozpoczyna się ok. piątej rano od posługi dla wiernych. Potem ośmiu mnichów służących w świątyni przechodzi mostem łączącym świątynie z główną ulicą i zbiera dary. Buddyści także nie mają problemu z innowiercami i każdy jest mile widziany na ceremonii. Rezerwujemy więc miejsce na moście oraz kupujemy zestawy z jałmużną.
Mamy plan na jutro i co się z tym wiąże musimy przedłużyć nocleg i zorganizować dalszy transport. Niestety, biuro lokalnej linii autobusowej - Wintur - jest zamknięte na cztery spusty a wielki plakat informuje, że połączenia są obecnie wykonywane w piątki i niedziele. Trochę klops, bo wychodzi na to, że nam najbardziej pasowałaby sobota. Jeszcze o tym pomyślimy. Teraz musimy odświeżyć się i odpocząć przed wieczorną imprezą. Dla mnie to oczywiście oznacza wypad na krótki masaż.
Do gabinetu docieram chwilę przed czasem, siadam wygodnie w poczekalni i pojawia się on. Rudy, zadbany i zbyt pewny siebie kot. Bez zaproszenia wskakuje mi na kolana i rozlewa się na nich wygodnie. Wiedziałam, że tak się to skończy. Nigdy nie miałam kota, ale kilka kotów miało mnie. Gdy nadchodzi moja kolej rudy wczepia się we mnie i nie chce zejść. Właścicielka próbuje go zabrać, ale kod drze się i łapie łapie mnie pazurami, zanim daje za wygraną. Kocie, czy ty chociaż lubisz podróżować?
Szarówka szybko przeradza się w noc i cała środkowa część miasta rozbłyska w świetle zniczy, lampionów, latarenek, i także z duchem czasu, reflektorów i laserów. Teren festiwalu zajmuje całe centrum osady. Mamy jarmark z ubraniami i rękodziełem, stoiska z jedzeniem z całej Tajlandii, kramiki z kranthongami i zniczami. Można także przejść się między oświetlonymi setkami zniczy ruinami świątyń. Atmosfera jest przyjazna i spokojna. Obserwujemy ludzi spotykających się z rodzinami i przyjaciółmi. Wielu zabrało ze sobą koce i kosze piknikowe. Rozkładają się w pobliżu wody, ucztują, rozmawiają, śmieją się i puszczają krathongi. Wszystko to ze spokojem i skromnością typową dla Azjatów.
Wat Sa Si |
Dzisiejszy dzień festiwalu kończy się pokazem sztucznych ogni, a my musimy szybko kłaść się spać bo jutrzejszy dzień zacznie się bardzo wcześnie.
Wat Chana Songkhram - w festiwalowym przybraniu |
Komentarze