Ostatni dzień w Tajlandii. Bangkok.
Wczorajsza droga do Bangkoku dłużyła się niemiłosiernie a korki na przedmieściach zestresowały niektórych współpasażerów. Ja przeznaczyłam ten czas na doczytanie kilku artykułów o Bangkoku i ułożyłam elegancki plan. Chciałam wycisnąć z ostatniego dnia ile się da. Zamiast układania planów powinnam raczej przejrzeć wiadomości. Wiedziałabym wtedy, że w Bangkoku organizowany jest szczyt APEC i pół miasta jest zamknięte. Ale po kolei.
Rano, zgodnie z planem wyszliśmy z hotelu i skierowaliśmy się Silom Road w stronę rzeki Manam. Po drodze minęliśmy hotel Lebua, w którym kręcono Kac Vegas. Lebua robi wrażenie i od patrzenia do góry kręci się w głowie, ale zupełnie nie pasuje do okolicy, czyli niskich budynków z warsztatami na parterach (jakich wiele w Bangkoku). Do hotelu Mandarin, z pod którego mieliśmy popłynąć publicznym promem do Wat Arun, już nie dotarliśmy. Cała dzielnica została zamknięta, bo w hotelu Mandarin zatrzymał prezydent Chin - Xi Jinping. W związku z APEC promy miejskie mają skróconą trasę i żaden z policjantów blokujących wejście do dzielnicy nie był w stanie nam powiedzieć jak bardzo. Czekaliśmy trochę na autobus, ale żaden nie przyjechał. Podobno zarządzono dzień wolny od pracy. To się nazywa gest!
Plątanina kabli, typowa "ozdoba" azjatyckich ulic |
Poszliśmy więc Charoen Krung Road w kierunku następnej przystani. Google skierowało nas do jakiegoś podejrzanego miejsca. Niezbyt uprzejmy kasjer, choć może po prostu naganiacz, zza rozkładanego stolika blokującego wejście do poczekalni, zamiast biletu na prom próbował mi wcisnąć wycieczkę. Gdy odmówiłam facet tylko się zaśmiał i stwierdził, że i tak inaczej się do Wat Arun się nie dostanę. Nie chciało mi się z nim szarpać. Po lepszym przyjrzeniu się mapie, zauważyłam, że w pobliżu jest kolejna przystań i tam się udaliśmy. Druga przystań zdecydowanie bardziej zachęcała wyglądem. Miała logo i rozkład miejskiego przewodnika naklejone na drzwiach. Niestety, wyglądała na opuszczoną. Mimo, że byliśmy w centrum Bangkoku w okolicy ciężko było znaleźć żywą duszę. W końcu udało nam się dowiedzieć od samotnego przechodnia, że dzisiaj stąd też nic nie odpływa. No klops! Cała wyprawa nad rzekę, żeby popłynąć promem zakończyła się złapaniem Graba (czyli Ubera.)
Wat Arun tętniło życiem. Na terenie świątyni znajduje się wypożyczalnia tradycyjnych, bogato-zdobionych tajlandzki strojów w komplecie z fotografem. Jest to najwidoczniej bardzo modne i na terenie świątyni dominowali goście ubrani w ozdobne koszule.
Totsakan - władca deszczu - czuwa nad dobrą pogodą |
Po południu słońce stało się nieznośne i zabrakło cienia dla wszystkich zwiedzających. Weszliśmy więc do jednej z kaplic, aby się nieco schłodzić. W środku akurat odbywała się ceremonia sai sin, podczas której mnich wiąże na nadgarstkach chętnych żółtą nić, która ma symbolizować szczęście i ochronę. Szczęścia nigdy za dużo, więc też zdecydowałam się skorzystać.
Ceremonia sai sin |
Siedząc w kolejce byłam świadkiem niecodziennej arogancji. Wycieczka jednej z bardziej wyróżniających się kolorytem strojów i zwyczajów nacji wparowała do świątyni głośno rozmawiając. Część osób nie zdjęło nakrycia głowy, prawie zadeptali siedzących na podłodze ludzi i nakrzyczeli na próbującą ich okiełznać przewodniczkę. Na szczęście szybko stracili zainteresowanie i sobie poszli, zostawiając za sobą błogą ciszę przerywaną szeptami mnicha.
W końcu nadeszła i moja kolej i sznureczek został zawiązany na lewym nadgarstku.
Wat Arun zostało solidnie zwiedzone obfotografowane. Po wszystkich perypetiach marzyłam już tylko o masażu. Nie przypadkowo, do Wat Pho był rzut kamieniem - wystarczyło przedostać się na drugi brzeg rzeki. Tym razem promy kursowały już normalnie, a przeprawa była bardzo przyjemna.
Ozdobne ściany jednej z chedi Wat Arun |
Po drugiej stornie rzeki niżej położona część przystani była zalana wodą do kolan i żeby w niej nie brodzić rozłożono wąziutkie kładki, co skróciło znacznie przestrzeń między głowami i sufitem. Tutaj utknął mi w pamięci ciekawy szczegół. Żeby nikt nie uderzył głową w belki przez krokwie przewieszono plastikowe buteleczki po wodzie mineralnej. Genialne.
Schodząc z kładek zauważyłam wejście do zaułka z którego wydobywał się zapach ziół i ryb. Było to jedno zwieść do hali targowej Thassos Tian. Wnętrze nieco przypominało mi dawny rynek rybny w Tokio, z tą różnicą, że tutaj zapachy były zdecydowanie wyraźniejsze a wnętrze dużo biedniejsze, co kontrastowało z bogactwem Wat Arun.
Market Thassos Tian |
W środku było dość ciemno i duszno. Akurat była pora obiadowa, więc sprzedawcy gotowali posiłki na turystycznych kuchenkach bezpośrednio przy swoich straganach. Zapachy ich dań mieszały się z aromatem przypraw i suszonych ryb, które sprzedawali. Było to bardzo autentycznie miejsce.
Zakamarki Thassos Tian |
W końcu dotarliśmy do znajdującej się w pobliżu szkoły masażu Wat Pho. Wręczono nam czyste ubranie - bawełniane, wiązane na supeł w pasie spodenki i koszulki. Podczas masażu nie czułam już bólu a jedynie przyjemne rozciąganie, ciepło i zapachu ziół z kompresu. Za tym zapachem będę tęsknić.
Na ostatni obiad w Tajlandii zamarzył mi się polecony przez dobrego znajomego pad gra praw. W turystycznych miejscach Bangkoku (podobno od niedawna) zapanowała moda na tłumaczenie nazw dań na angielski i tym sposobem na liście mamy same stir-fried co mnie mocno zniechęca. Postanowiłam więc pytać się przed wejściem do restauracji o pad gra praw z nadzieją, że mnie ktoś zrozumie i danie będzie dostępne. Udało się szybko. Pad gra praw to “stier-fried chicken or pork witch chilli and holly basill”. Widziałam to danie w menu już kilka razy, ale z taka nazwą nigdy nie przyciągnęło mojej uwagi. Danie było bardzo smaczne - jak najbardziej do polecenia.
Ostatnim słynnym miejscem na naszej liście, przez nas jeszcze nie odwiedzonym była Khao San Road. Zostawiłam ją na koniec bo absolutnie nic mnie tam nie ciągnęło. Ulica wypełniona była kramami z dość powtarzalnym asortymentem. Królowały słoniowe spodnie. Po między ciuchami powciskane były kramy ze streetfoodem. Moją uwagę przykuł oskórowany krokodyl przygotowany (chyba) do grillowania. Mimo, mojej tolerancji dla dziwnych potraw ta w żaden sposób mnie nie zachęciła. Wzdrygnęłam się i uciekłam.
Khao San Road |
Nie. |
Od Khano San było już bardzo blisko do Panfa Leelard Pier, skąd drugiego dnia w Bangkoku łapaliśmy prom do Ratchadamri Road. Postanowiliśmy powtórzyć tą trasę, żeby dostać się do Centralworld na ostatnie zakupy.
Ostatnie chwile spędziliśmy na dachu naszego hotelu kontemplując panoramę, spisując wrażenia z ostatniego dnia w Bangkoku i rozmyślając kiedy uda nam się tu wrócić.
...
Miasto się budzi a my jedziemy w stronę wchodzącego słońca, i tak naprawdę to też w stronę lotniska. "See you again in 2027" brzmi reklama na przebudowywanym hotelu. Może to dobra wróżba.
Komentarze