dziennik safari Tanzania

6 marca - Safari w parku Tarangire

Rano budzą nas małpy. Chyba. Może koty? Czuję jak mój organizm jest totalnie rozregulowany. Nie jest to tak niekomfortowe jakby mogło się wydawać. Być może endorfiny łagodzą ten efekt. Jednak spóźniam się trochę i kierowca, który ma nas zabrać do pierwszego parku - Tarangire - już czeka. Hakuna matata - nie ma problemu.

Ledwo wyjeżdżamy na ulice Aruszy i już jest ciekawie. Chyba wszyscy mieszkańcy miasta są na zewnątrz. Każdy gdzieś podąża. Jednakowo ubrane dzieci zapewne do szkoły, dorośli może do pracy. Na ulicy widać dosłownie każdy środek transportu: tuk-tuki, przeładowane dala-dala, skutery a nawet więcej motocykli i auta od najprostszych do całkiem luksusowych. Odgłosy z ulicy są donośne. Znowu przypomniała mi się Azja. Podziwiam naszego kierowcę z jakim spokojem prowadzi w tym kotle.

Trochę za miastem robi się jeszcze ciekawiej. Z okien widzimy masajskie wioski. Ich okrągłe chatki ciężko przeoczyć. Po obu stronach drogi wypasa się bydło - krowy, kozy a nawet osły pilnowane przez pasterzy w plemiennych czerwonych chustach. Chciałabym kiedyś kogoś z nich poznać. Miałabym wiele pytań. Jeszcze przed wjazdem do parku widzimy w oddali stado zebr. Już wiem, że to będzie niezapomniany dzień. W parku udaje nam się jeszcze zobaczyć słonie, antylopy, guźce, strusie, lwicę, małpy i żyrafy.

Tarangire - Kob śniady
Kob śniady

Cieszę się, że nasz kierowca, Dula, trzyma komfortową odległość, dla nas i dla zwierząt. Dzięki temu nie czuję się jak intruz. Kiedy zbliża się do nas ogromny słoń przesuwa samochód żeby dać mu przejść. Przypominam sobie filmy z YouTube ze słoniem szarżującym na jeepa z turystami. Dula mówi, że nie tak łatwo sprowokować słonia, ale zawsze lepiej mu ustąpić.
Lunch w formie pikniku jemy na Matete z daleka obserwując żyrafy. Dostajemy porcję grillowanego kurczaka, niewielką kanapkę, jajko, jabłko i soczek. Trochę jak dzieci w szkole.

Tarangire National Park, Tanzania, 2020

Na kolację i nocleg zjeżdżamy do Mto wa Mbu. Kolacja jest ciekawa. Coś w rodzaju gulaszu z bananów i wołowiny. Nie pogniewałabym się na przepis. Prąd raz jest raz go nie ma. Tak samo jak Internet. Oznacza to, że znowu nie opublikuję posta. Trudno, za to mam czas go napisać.
Chciałam jeszcze poszukać hosta na Workaway. Poprzedni trzej anulowali mimo, że byliśmy już konkretnie umówieni. Może boją się wirusa, a może jesteśmy dla nich za starzy. No nic, teraz idę spać. Jutro czeka jezioro Manyara.

Komentarze