18 marca - Amboni Caves i okolice
Jest wczesny wieczór a ja nie mogę się ruszyć. Po zimnym prysznicu i zimnym piwie dalej czuję jak odparowywuje ze mnie gorąco dzisiejszego dnia. To był największy wycisk, jaki dałam swojemu ciału w ostatnich latach a może nawet w całym moim życiu.
Zacznę od początku. Wybraliśmy się zwiedzić Amboni Caves i okolice. Długo się zastanawiałam czy jechać samochodem, czy na rowerach. Nie lubię się izolować i miałam ochotę ruszyć cztery litery, więc wybrałam rower. Pożałowałam tego w chwili, w której wychyliłam głowę z domku na nieklimatyzowane zewnątrz. Gorąco - to mało powiedziane. Gorąco to nawet lubię. To było piekło w pochmurny dzień. Wyraźnie zbierało się na burzę i nie dało się odczuć najmniejszego ruchu powietrza. Wilgotność ponad 90%. Wydawało się, że wszystko dookoła emituje ciepło. Po minucie jazdy byłam cała mokra. Pot kapał mi z nosa. A przez tą minutę nie dojechaliśmy nawet na miejsce zbiórki. Potem było tylko gorzej.
Salim jechał pierwszy. Wyprostowany i chyba trochę dumny. Za nim wlekliśmy się my. Pod górkę ciężko, bo wiadomo cztery litery trochę ważą a rower nie miał przerzutek. Z górki niby lepiej, ale hamulce słabe a spocone dłonie ślizgają się po kierownicy.
Po ok. 6 km zjechaliśmy z drogi i wjechaliśmy w zabudowania wioski. Kiedyś było to zakwaterowanie dla robotników fabryki kauczuku. Fabryka już dawno upadła a ludzie przerobili zabudowania na coś w rodzaju osady. Mają tam trochę bydła i część z nich pracuje na plantacjach rozciągających się za osadą.
Żeby dostać się na plantację trzeba przejechać przez most - kolejny relikt po fabryce. Można się nim poruszać tylko po jednej stronie. Z drugiej strony brakuje desek i można wpaść do rzeki w której żyją krokodyle (choć to niekoniecznie prawda). Za przejazd przez most płaci się grupce „mostowych”, których zadaniem jest uzupełnianie brakujących desek (choć to może też niekoniecznie prawda bo wszystkie deski wyglądały tak samo staro).
Jechać - nie jechać? |
Dalej droga zmieniła się w ścieżkę i trochę zaczęłam żałować, że założyłam sandałki. Rośliny ze wszystkich stron zmagały mnie po ramionach. Na szczęście żadna mnie za mocno nie podrapała.
Plantacja wyglądała jak dzika puszcza. Wszystkie rośliny rosły tam gdzie chciały, łącząc się w niewielkie grupki jak dzieciaki w podstawówce. Przeważały palmy kokosowe, ale widzieliśmy też krzaki nerkowca, tutejsze, nieco cierpkie mango, maniok i dużo innych nieznanych mi roślin (najwidoczniej uprawnych).
Plantacja wszystkiego |
Zrobiliśmy sobie przerwę przy źródłach siarkowych. Woda wypływająca z ziemi była sporo cieplejsza od powietrza więc kąpiel odpadała. Miejscowi wierzą w różne moce tych źródeł. Nie tylko lecznicze ale i czarno-magiczne.
Źródła siarkowe |
W ramach przekąski dostaliśmy po świeżym kokosie. Mieliśmy także okazję spróbować wina kokosowego. To ostatnie jest dość ciekawe. Zbiera się je bezpośrednio z drzewa i w między czasie fermentuje. W smaku przypomina trochę jakby sok z kiszonej kapusty, oczywiście z posmakiem kokosa. Niezłe, ale chłodniejsze byłoby lepsze. Jak wszystko dzisiaj. Moc oczywiście nie jest znana ale wyraźnie wyczuwalna.
Wróciliśmy na główna drogę i znowu zjechaliśmy między wioski z drugiej strony drogi. Moje oczy już się trochę opatrzyły z biedą. Dzieciaki, dzisiaj pierwszy dzień bez szkoły wołały wesoło, hello, mzungu, korona. Wystarczyło im pomachać żeby uśmiechy pokazały się na ich buźkach.
W końcu już mocno wymęczeni dotarliśmy do jaskiń. Miałam nadzieję, że wewnątrz będzie choć troszeczkę chłodniej. Niestety nie było. Było za to bardzo ciemno.
Wejście do Amboni Caves. Iść? |
Zwiedzanie tych jaskiń to zupełnie nowe doświadczenie. Nie ma w nich oświetlenia lub poręczy czy schodów.Są za to nietoperze, których pomruki słychać od samego wejścia. Można też spotkać ogromnego pająka jaskiniowego, który wygląda jak z innej planety. Oczywiście nie ominęła nas i ta atrakcja. Cieszyłam się, że wzięłam swoją czołówkę. Znów nie cieszyłam się, że byłam w sandałkach.
Znów pod górkę, życie... ;) |
Droga powrotna dłużyła się niesamowicie. Wypociłam się do ostatniej kropli, mięśnie paliły od środka a słońce od zewnątrz. Na mojej twarzy pojawiły się piegi. Ale i tak byłam zadowolona. W biurze agencji podziękowaliśmy Salimowi. Sprezentowałam mu też moją czołówkę. U nas bez problemu za groszę dostanę nową. U nich takich po prostu nie sprzedają.
Wieczorem, po doprowadzeniu się do jako-takiego stanu, jednogłośnie stwierdziliśmy, że zasługujemy na piwo. Wybraliśmy się do niewielkiej knajpki przy jednym z hotelików na Ocean Drive. I kogo tam spotkaliśmy? Oczywiście Salima.
Piwo było zimne i niedrogie. Po pierwszym łyku poczułam smyranie w żołądku a chwilę później wilczy głód. Zamówiliśmy lokalne przysmaki i przesiedzieliśmy tyle czasu, że zrobiło się ciemno. Wracać, nie wracać samemu? Pytamy się jak to jest z bezpieczeństwem? Podobno nie ma problemu. Wszyscy już i tak nas widzieli, wiedzą gdzie mieszkamy i traktują jak miejscowych. Ok, odważyliśmy się i bez problemów dotarliśmy do domu.
Komentarze