dziennik Tanzania

12 marca - Arusha na surowo

Afryka raz mnie zachwyca a raz przytłacza. Dzisiaj zdecydowanie to drugie. Rano dostałam wiadomość od tej kobiety z Workaway, z którą rozmowa urwała się wczoraj. Chce żebym przesłała CV i list motywacyjny. 

Byłam zaskoczona, bo tłumaczyłam jej od samego początku naszą sytuację. Zapytałam się ile może potrwać proces rekrutacyjny, a ona odpisała coś w stylu, że ”jak szukam taniego noclegu to nie u niej”. W sumie cały pomysł z Workaway to sposób na tani nocleg. Nawet jest opcja “last minute”. Odpisałam jej tylko, żeby nas tak szybko nie osądzała i że nie jestem w stanie dłużej tkwić bez z celu w Arushy więc rezygnuję. Trochę niesmak pozostał....

Dla takich widoków dam się pokroić...
Dla takich widoków dam się pokroić...


Zaczęłam szukać noclegu w rejonie Tangi. Najpierw w górach w Lushoto, ale okazało się, że tam trudno się dostać, więc stanęło na samym mieście. Tanga w sumie nie jest turystyczna, ale słyszałam dobre opinie o niej i jej mieszkańcach. Znalazłam też przystanek, bardzo blisko hotelu, z którego odjeżdża autobus bezpośrednio do Tangi. Teraz jeszcze musimy kupić bilet na jutro.

W recepcji hotelu pytamy się czy mogą polecić jakąś linię. Chłopak, który obsługuje bar podaje nazwę Raqueeb. Mówi, że nie możemy iść sami na dworzec. Niestety mówi słabo po angielsku i nie jest w stanie wytłumaczyć nam, dlaczego. Przez moment myślimy, że może chce zarobić napiwek. Tłumaczymy, że mamy bardzo mało gotówki, co niestety jest prawdą. On twierdzi, że nie chce pieniędzy. Znika na chwilę, żeby uprzedzić, że wychodzi i prowadzi nas na przystanek. Idzie bardzo szybko a my prawie biegniemy za nim. Na ulicy robi się gęsto. Mijamy stragany z butami niekoniecznie do pary, ubraniem nowym i starym, jedzeniem, różnymi przedmiotami, których nie udaje mi się zidentyfikować. Mijamy taczki z trzciną cukrową i umęczonych tragarzy.
Z boku słyszę Mambo mzungu. Okazuje się, że cały dworzec autobusowy otoczony jest straganami. Jest tam tłum sprzedających i kupujących, przyjeżdżających i odjeżdżających. Autobusy, dala-dala, taxi-motory, samochody... Jeden wielkim bajzel. Po chwili przyczepia się do nas jakiś facet, potem kolejny, za chwile towarzyszy nam już grupka osób. Coś do nas mówią, przepychają się między sobą. Prawie się biją. Wchodzimy za chłopakiem z hotelu między stragany, do budynku, w którym są biura linii autobusowych. To miejsce jest dość przerażające. Wygląda jak rudera. Trochę boimy się wejść, ale nie bardzo możemy się wycofać. Z naprzeciwka wychodzi facet z listami podróżnych w ręku. Zaprasza nas jeszcze głębiej i w końcu wchodzimy do pomieszczenia, które przypomina trochę biuro. Grupka, która za nami przyszła zostaje na zewnątrz. Facet mówi, żebyśmy nie zwracali na nich uwagi. Sprzedaje nam bilety do Tangi. Płacimy tak, żeby nie było widać gdzie i ile mamy pieniędzy. Wychodzi z nami z budynku razem z chłopakiem z hotelu i pokazuje przystanek, skąd jutro odjeżdża autobus. Grupka, która za nami przyszła po mału się rozchodzi. Wracamy szybkim krokiem do hotelu.
Po drodze spotykamy Wezę z wolontariuszami. Też idą kupić bilety. Opowiadamy o tym, co zaszło. Grupka, która za nami szła to naganiacze. Dostają parę groszy za znalezienie klienta. Nie są agresywni ale jak na nasze standardy bardzo natarczywi. Docieramy do hotelu i szukamy jakichś pieniędzy żeby zapłacić chłopakowi z baru. Trochę głupio nam przyznać ale bez niego byśmy pewnie uciekli stamtąd przed zakupem biletów.

Musimy trochę ochłonąć ale w końcu mamy i plan i bilety. Chcemy iść jeszcze do znajomego już supermarketu i wymienić po drodze trochę pieniędzy.
W banku znowu jest miło. Po wejściu ustawiamy się w kolejce i zaraz podchodzi do nas pracownik i pomaga wypełnić deklarację. Kolejka posuwa się bardzo powoli ale wszystko przebiega bezproblemowo.
Idziemy dalej do supermarketu. Okazuje się, że dookoła jest coś w rodzaju mekki dla obcokrajowców. Jest kilka barów i restauracji o dużo wyższym standardzie niż po drugiej stronie ulicy. Jest nawet Pizza Hut. Nie tego szukamy, ale kupujemy sobie na pamiątkę magnes. Przy okazji widzę scenkę, która sprawia, że krew się we mnie gotuje. W stronę restauracji podąża biała wypindrowana paniusia, a za nią czarny bardzo młody chłopak w brudnym ubraniu taszczy jakiś worek. Co tu się dzieje? Czemu ten chłopak nie jest w szkole?

W drodze powrotnej korci mnie, żeby zajrzeć na targowisko, które styka się z ulicą prowadzącą do hotelu. Czuję się trochę pewniej i na początku nikt nie zwraca na nas uwagi. Blisko hotelu doczepia się facet w koszulce z logiem firmy, z którą byliśmy na safari. Prawie nie mówi po angielsku ale chyba próbuje nas na coś naciągnąć. Wiem, że ta firma nie praktykuje naganiaczy. Odmawiam kilka razy, ale on dalej swoje. Ok, mamy dosyć na dzisiaj. Idziemy schować się w hotelu. Arusha „na własna rękę” nie jest dla takich mięczaków jak my.
Po drodze do pokoju, zamawiam transport na jutro na przystanek. Bardziej sensowne wydaje się pokonanie tych 500 metrów samochodem.
Jeszcze tylko przefiltrowanie wody na drogę i idziemy spać. Jutro czeka nas, może nie długa, ale na pewno wielogodzinna droga.

Komentarze